Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom I 278.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nadbiegłszy odprowadził do izby jego, wpadł do niej jak obłąkany, dysząc, zrzucił z siebie zwierzchnią suknię, kołpak i padł na ławę. Nie krył się już przed ludźmi. Marszałek, który na niego oczekiwał, widząc to, dwór natychmiast odprawił i sam tylko pozostał. Czekał na rozmowę z królem, spodziewając się go uspokoić i skłonić do przejednania, lecz stary głowę zanurzywszy w dłonie, siedział nie mówiąc słowa.
Zawołał o wodę, którą mu przyniesiono, rzucił oczyma po izbie. Spostrzegł Zbigniewa i jakby zawstydzony oczy spuścił.
Gniew i poruszenie złamały go, zaczynał się czuć bezsilnym, bezmyślnym, a duma i śmiałość Sonki odezwały się w sumieniu. Lecz przez tę sprzeczność jakąś, która w słabych charakterach często się spotyka, ustąpić nie chciał.
Czuł że wszyscy, i Witold i ona obwiniali go o tę słabość, którą sam znał najlepiej do siebie, dlatego się chciał okazać upartym, mocnym, niezłomnym, nawet okrutnym, byle nie być obwinionym o zbytnią dobroć i powolność.
Wyszydziłby go Witold jako łatwowiernego, zgrzybiałego starca. To go oburzało.
Marszałek stał nie rozpoczynając rozmowy. Jagiełło kazał zawołać Zbramira, aby rozporządzić zwierzyną, wydać rozkazy do łowów, i nie zwracając się do Zbigniewa, dodał, aby nazajutrz konie gotowano dla królowej.