Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 240.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strasz na szlachtę wymyślał, że lada komu się daje za nos wodzić, że doma żony, a za domem klechy czynią z nią co chcą.
Ale wszystkie te krzyki i łajania do niczego nie służyły. Zgromadzenie w oczach się już rozpraszało, niepodobna go było powstrzymać.
Spytek i Dersław poczęli pytać się, co począć dalej.
Strasz jeden nie stracił głowy.
— Niema tu co myśleć — krzyczał. — Koronacya na św. Jakób ogłoszona. Trzeba hurmem, ciżbą jechać na nią i nie dopuścić. Nie może to być, aby mimo krzyków i przeciwienia się tyla szlachty gwałtem pędraka koronowali... Na zamek pójdziemy, do kościoła... i nie damy... nie dopuścim! nie pozwolemy.
— A wielu nas tam będzie? — zapytał Dersław.
— Jak sobie pościelem tak się wyspiemy — krzyczał Strasz. — Cóż to trudno szlachtę spędzić o swym koszcie, i poprowadzić ją? Musi śpiewać piosenkę tego, na czyim wózku przyjedzie.
Spytek zaczynał mu potakiwać, lecz gorzko mu było.
Wielu z tych, na których rachowali, biskupowi uległo. Znani ze skłonności do husytyzmu, w ostatniej chwili zamilkli.
— Mogą nam tak samo usłużyć przy koronacyi! — zawołał.