Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 169.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swych słabości nie taił, znał je. Nie czynił się wielkim, pragnął być czystym.
W ostatniej godzinie, ten co tak szczodrą dłonią sypał dobrodziejstwa w koło, jednem się tylko niepokoił, czy jakich krzywd niewynagrodzonych nie pozostawiał po sobie.
Zwracał się ciągle do spowiednika przypominając mu, zaklinając go, aby na duszy jego nie ciążyły łzy ludzi.
— Pożegnaj żonę i dzieci, pobłogosław je odemnie... Módlcie się za duszę moją, wszystkim wszystko przebaczyłem.
Chciał spocząć potem. Była to noc ostatnia, rozeszli się ci co go pilnowali znużeni. Jeden Janek Słabosz łożniczy stał przy nim jeszcze, to poprawując wezgłowia, to układając okrycie... a popłakując za dobrym panem, który każdy swój gniew i popędliwość chwilową sowicie opłacał.
Nagle poruszył się król niespokojnie.
— Janek! Słabosz! pójdź sam tu — odezwał się głosem stłumionym.
Wierny sługa schylił się ku niemu.
Król drżącemi, bezsilnemi rękami niespokojnie przebierał. Usiłował nadaremnie ściągnąć z palca pierścień, który nie opuszczał go nigdy.
Była to ślubna Jadwigi obrączka.
— Weź ten pierścień — rzekł — najdroższa to dla mnie ze wszystkich pamiątka. Nigdym jej