Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 078.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z pomocą dwóch swych domowników i odjechał krzycząc.
Nie śmiał nikt potem, ani Andrzej z Tęczyna, ani Drzewicki do króla wnijść, dopókiby nie ochłonął.
Gdy podkanclerzy w końcu, niespokojny wśliznął się do komnaty, Jagiełło mu tylko rękami ukazał w tę stronę, w którą Świdrygiełło odjechał, słowa nie mogąc wyrzec.
— Miłościwy panie — rzekł Drzewicki — nam tu już darmo się czegoś lepszego spodziewać. Do królowej i do kilku panów potrzeba słać na gwałt, aby nas wyzwolono. My przepadniemy, to niewiele waży, ale was on zamęczy...
— Kogoż słać? jak? — spytał król bardzo cicho i bojaźliwie.
— Niech miłość wasza naznaczy — szepnął podkanclerzy. — Z nas każdy na usługę gotów, choćby i gardło ważyć przyszło.
Myślał długo Jagiełło. Żal mu było tych, których miał przy sobie i żadnego pozbywać nie był rad, odroczył na później postanowienie.
Co żyło przy królu, na zamku do gromady się skupiało, oręż przygotowywało i lękając się napaści, czuwać postanowiło ciągle. A że król sam do stanowczego kroku łatwym nie był, na podkanclerzym, Andrzeju z Tęczna, Dobku i Mężyku wszystko się oparło. Oni musieli obmyślać, jakby się wyrwać z tej niewoli.