Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 192.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o nią nie śmiał jeszcze, wdowa téż nie mówiła o córce wcale.
— Żebyście wiedzieli jak umierał — poczęła do nieboszczyka wracając — tak mu skonać ciężko było... I przed śmiercią żeby mi dał dobre słowo. Niech mu Bóg przebaczy, ale ciężkie z nim miałam życie... Stary bo był.
Mszczuj z Tomkiem poszedł szukać Zdany. — Znaleźli ją łatwo, niby przypadkiem poszła była na wały z dziewczętami, co przędzę na murawie słały. — Stała cała różowa, fartuszek trzymając w ustach, z głową niby spuszczoną, a oczkami podniesionémi, także z pod powiek ukradkiem zdala na Mszczuja patrzały. Maleńki rożek chustki jedwabnéj wyglądał jéj z za koszulki białéj.
A gdy się spotkali, tak im było, że przemówić nie mogli ni słowa i Tomko co stał blizko, słyszał wyraźnie serc bicie, a potém uśmieszek cichy — i Zdana uciekła do dziewcząt.
Kasia siedziała w ciemnéj komorze, główkę przyparłszy do ściany i płakała rzewnie.
Wszebor tymczasem słuchać musiał, jak mu wdowa o sobie mówiła. — Długo wyczekawszy, o Kasię zapytał.
Spuściła oczy matka, jakby jéj to nie w smak było.
— To dziecko jeszcze — rzekła — czegoś teraz słaba. — Ot i nie wiem, gdzie się dzieje!
Stało się tak, że jéj Wszebor tego dnia nie