Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 180.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na koń nie siądę, topora nie podniosę — świata nie widzę. — Co mi życie?
Przyszedł O. Gedeon z pociechą do niego, słuchał potrząsając głową, dał się wyspowiadać, dał na śmierć pobłogosławić, i prosił, by mu już snu nie przerywano. Ostatniéj nocy Sobek czuwał przy nim, o północy kury piały, ruszył się chory i zawołał go.
— Stary — rzekł ledwie dosłyszanym głosem — skonać nie mogę. Słyszysz, wszystko mi wyjmij z pod głowy, lżejsze będzie skonanie...
Płacząc usłuchał sługa, wyciągnął co było pod głową, Spytek legł jak długi, ręce na piersiach założył, oczy przymknął, i nim się dzień zrobił, zimny był i skostniały.
Nadbiegła Marta z rozpuszczonemi włosami, z załamanemi rękami, zawodząc głośno, szlochając strasznie, płacząc, aż się łkanie po całym dworcu rozlegało. — Nadeszła Kasia zapłakana, przyszły niewiasty ile ich było, posłano po płaczki, aby około ciała zawodziły.
Tegoż dnia zakrzątnięto się około chrześciańskiego pogrzebu, trumnę dębową z jednego kloca, jaką dla siebie pono gotową miał Belina, oddał dla starego, zabito wieko, wyprowadzono na pagórek zwłoki i pogrzebł je ksiądz Gedeon, a wszyscy na wieczny odprowadzali spoczynek.
Na horodyszczu mało co z nim ubyło, spokojniej wszyscy się czuli, a stary Sobek płakał.