Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szła i stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało, i chciała daléj i bała się, wzrokiem błędnym powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To jeden się zrywał to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dzióbami... Stara popatrzyła na nie... Wciągnęła powietrze, coś jéj piersiom ono powiedziało, siadła jak zmożona. Łzy puściły się jéj z powiek zeschłych i biegły marszczkami jak strumyki po roli zoranéj, aż do ust, wpadały do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła się na ręku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała? Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały lecąc przed nią.
Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do niéj. Skarżyła się może staréj macierzy, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją ciągnęło, coś odpychało.
Mrok padał...
Z za lasów, z za czarnych pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny, jak wyłupione oko z którego się sączy posoka... Coraz więcéj, coraz wyżéj począł się podnosić. W pół czarna chmurka go przepasała, wyszedł jakby ranny z za borów, obejrzał się, pobladł, pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła jak znajomemu druhowi... Zdawała się mówić mu: