Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 163.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na samem pobojowisku opatrzono królewskie any. Były one ciężkie, krwi drogiéj upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc podnosił się nad lasami, gdy Grzegórz stanął do noszów i skierował się z niemi do obozu.
Król, którego orzeźwiono trochą wina, podanego przez grafa Hebert’a, wodził oczyma po bojowisku i cichym głosem pytał się o swoich.
— Miłościwy panie — rzekł Trepka — jeszcześmy się nie obliczyli, ani wiemy kto z nas żyw, a kto padł; o wodza, o ciebie nam szło, znikłeś nam z oczów, a z tobą wszystko...
— Wodzem przestałem być — rzekł Kaźmirz — poczuwszy się żołnierzem. Nie wiedziałem sam co się działo ze mną. To wiem tylko, że gdym ranny z zabitym padł koniem, twarz Grzegorza ujrzałem nad sobą, i jego miecz, którym siekł dokoła broniąc mnie; on na rękach swych wyniósł osłabłego z pośrodka trupów i nieprzyjaciół, jemu winienem życie...
Grzegórz który stał zasępiony nad panem, nie odwrócił odeń oczu, nie rzekł nic... Trepka zdjął przed nim z głowy czapkę i podał mu rękę.
— Najwyższego dostojeństwa godzien, kto nam drogiego pana ocalił.
Dźwigający już znowu nosze Grzegórz, nie odwrócił się nawet i słów tych może nie słyszał. Zbliżali się ku namiotowi, tu służba biegła na-