Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 143.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwabiem gdy ręcznik wyszyje, tylko go na ołtarz dać można.
— Dajcież nam ją, dajcie na królowę — zawołała Spytkowa...
I śmiejąc się w kubki potrącano, a starszy panowie milcząc głowami potrząsali... Długo w noc gwarzono i biesiadowano.
W kilka dni późniéj z wieczora od króla wyszedłszy graf Hebert i starszyzna, do obozu pospieszali milczący... W namiotach zbierało się rycerstwo, rozeszła się wieść błyskawicą po dolinie, że nazajutrz wojska wyruszać miały ku Wiśle, nie czekając Masława, a same go chcąc uprzedzić. Taka była wola królewska, na dzień naznaczony i posiłki od Kijowa z drugiéj strony na łodziach nadciągnąć miały.
Zaledwie słowo to wyrzeczono, co żyło na horodyszczu, w namiotach, na dolinie poruszyło się i drgnęło. Wszystkim czekanie długiem było i tęsknem, a walka pożądaną. Nie cieszyli się tylko nią ci, co do niéj należeć nie mieli. Na horodyszczu załogę choć niewielką, zostawić było potrzeba, aby go nieogołocić zupełnie. Niektórzy ciężko ranni ruszyć się téż nie mogli. Belina na swych śmieciskach stać musiał, Spytek kaleka nie zdałby się do walki.
Wszeborowi szyja zaledwie się zabliźniać zaczęła, a gorąca krew zostać się mu nie dawała. Chciał iść i chciałby był zostać, bo Tomkowi,