Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 075.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozprawiano, patrzano, nikt nie rozumiał co się działo i dlaczego tak nagle się zmienił szturm wczorajszy w dzisiejszy spokój... Wyszedł i Benedyktyn na pomosty.
— Ojcze Gedeonie! — poczęto wołać — ty nam powiesz chyba, co się to dzieje!
— Wojennym mężem nie jestem — rzekł kapłan spokojnie, oczyma wodząc po dolinie — jedno tylko wiem i widzę, dniem i nocą, że kogo Bóg łaską swą ocalić zechce, temu z niebios zsyła pomoc niespodzianą... Na pożar ulewę, na znużenie spoczynek. Bóg wielki!
Gdy w serca jednych wstępowała pociecha, drugie rozpacz ogarniała i trwoga. Groźny wczoraj opierający się lud, doczekawszy ranka, gdy ujrzał Masławowe gromady uchodzące w dolinę, zawiedziony w nadziejach, jęczał i przeklinał.
Rozbici i porozdzielani małémi kupkami po okopach, siedzieli starzy pogrążeni w sobie, młodzież się po ziemi tarzała. Niewiasty z dziećmi odosobnione w podwórzu, płakały. Wszyscy obawiali się zemsty, przeklinali swoich, zawodzili pieśni pogrzebowe. Pospólstwo także nie wiedziało, co znaczył ten pokój nagły po wczorajszéj walce, gdy dziś horodyszcze słabsze jużby się obronić nie mogło...
Wczoraj gwarny grodek olszowy, stał się milczący, zdawał pusty. Z okolicy ledwie gwar nie-