Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 050.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z nich nikogo. Szli chłopi pod grozą niechętni, chmurni, leniwie, ledwie spełniając dawane im rozkazy. Na twarzach ich malował się gniew tłumiony, jakby lada chwila miał wybuchnąć. Dźwigali oni kłody, toczyli kamienie, nosili wrzątek, dozorowani jak niewolnicy...
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali, dawali znaki, aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce się porwać nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią...
Pozostałe niewiasty z niemowlętami i dziećmi, wybiegały zagrzane wrzawą z rozpuszczonémi włosami ku mężom i braciom, aby ich do buntu nawołać, lecz spychano je jak trzody do szop, z których tylko jęk i krzyki dochodziły.
Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną. Od strony rzeczułki, gdy na świeżo podsypany wał i ostrokoły nowe napadła gromada wielka, w pierwszym nacisku obwaliła się znaczna część ogrodzenia... Wyłom już był zrobiony. Rzucili się kto żyw ku niemu, zawalając wszystkiem, co się pod ręką znalazło. Szczęściem płoty i koły od szop, które rozerwano, dopomogły do obrony... Dwaj Doliwowie stojący tu cudów dokazywali, we dwu starcząc za dziesiątek.