Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 047.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyszedłszy, struchlałe popadały na kolana, modlić się nie mogąc, oczy zapłakane zwracając na kapłana, którego ani ten szum, ni łoskot kamieni toczących się po dranicach, ni ranionych jęki, nie zdawały się poruszać. Starzec był cały w modlitwie i w Bogu, duszą na innym świecie.
Same niewiasty dziś i dzieci małe go otaczały. Starsze chłopaki choć je odpędzano, nie wytrzymali, dziecinnych swych proc i małych łuczków poszły próbować na okopach... Walczący pozbyć się ich nie mogli. Wśród niewiast rozpłakanych, jedna twarz Belinowéj spokojną była, jednéj Kasi oczy otwarte szeroko, usta wpół odemknięte, całe lice dziecięce jeszcze, prawie męzkim tchnęło duchem. Zdało się, jakby co chwila zerwać się chciała i biedz a walczyć. Najmniejszéj już obawy nie zdradzała zmarszczona twarzyczka, pałająca gniewem i niepohamowaném pragnieniem skoczenia tam, gdzie wrzał bój. Kilka razy zdumiona spojrzała na nią Zdana. — Co tobie?
— Mnie! poszłabym się bić! — odpowiedziała oddychając ciężko Kasia — a — poszłabym się bić!
Belinowa usta jéj dłonią zamknęła.
Walka, któréj od ołtarza widać nie było, tém sroższą się przez to zdawała, że głosy jéj tylko tu dolatywały. Uszy modlących się niewiast, dziewcząt, dzieci, przy każdym głośniejszym okrzyku,