Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 211.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

codzień jest mniéj, wkońcu nas głód zmoże. Człek po poléwce siły nie ma...
Słysząc to niektórzy, ku niemu pozwracali głowy.
— A cóż czynić? — spytał Lasota — kiedyś taki mądry? co lepszego.
— Niewiasty i chorych w środek zabrać, zbrojnym się ludem otoczyć — i przebojem uchodzić w lasy — zawołał Wszebor. Trafiemy na Trepkę, albo na innych, złączym się z niemi, a choćby ginąć przyszło — toć razem!!
— A ludziska te co się schronili tak jak bez broni — cóż z niemi? — spytał Toporczyk.
— Im czerń nie zrobi nic, ich i horodyszcze można porzucić, żałować nie ma czego, — mruczał Wszebor. — Co my dla nich ginąć mamy? Tym się nic nie stanie!
Nie odpowiedziano Wszeborowi.
— Kto wie co lepsze? — mruknął Kaniowa.
— Belina stary uparty, mówić z nim o tém nawet nie można — dodał Lasota.
— W łasce Bożéj ufa — rzekł Toporczyk. — Słyszeliście co O. Gedeon codzień powtarza.
— Dobra łaska Boża, a no człek się i sam ratować powinien — dodał Wszebor. — Belinie swojego dostatku i ojcowizny żal, dla tego nas tu gotów wszystkich zamorzyć, by przy swych śmieciach pozostał.
Syknął stary Lasota.