Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 200.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwłaszcza pod noc, nawet gdyby umarłego grzebać przyszło, do rana odkładano.
Nie ulegało wątpliwości, iż czerń co na Horodyszcze czatowała, przyszła je osaczać.
Ci, co przed chwilą wesoło jechali jeszcze, spodziewając się dostać na nocleg do swoich, skamienieli na ten widok, który im zgubę wróżył.
Słowa nikt wyrzec nie śmiał. Oglądano się, co czynić z sobą. Niecierpliwi chcieli zwierza rzuciwszy, sami wnet uchodzić w lasy. Sobek stary jeden głowy nie stracił. Zbliżył się do Wszebora i Mszczuja, zalecając im, ażeby cicho stanąwszy pod drzewami powrotu jego czekali.
Nadzieja nie była stracona, jak mówił — kupa ludzi nie zdawała się zbyt liczną. Sama liczba ognisk dowodziła, iż przybyła gromada na zwiady i na czaty tylko była wysłaną...
Oddawszy konia Sobek znikł w ciemnościach. Czekano. — Nikt od tych złowrogich ognisk oczów nie mógł odwrócić. Roiło się około nich ludem, którego cienie na jasném tle płomieni i dymów się poruszały. Zdala gwar tylko czasem wiatr ku nim donosił. Na Horodyszczu téż widać było ruch około okopów i po za ostrokołami kilka razy się zapalone żagwie przesunęły — czuwano...
— Dziesięciu dobrze zbrojnych i śmiałych ludzi, gdy się po nocy niespodzianie rzuci, choćby na stu takich, zaledwie w pałki opatrzonych rozbić ich mogą! mówił Wszebor po cichu.