Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 126.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

umyślnie je na okaz wystawując. Wszebor wchodząc zastał go napół leżącym na pościeli, ujrzawszy go, zerwał się kneź.
Twarz miał zmienioną i straszną. Zszedł z niéj rumieniec, usta były sine, oczy dzikie, policzki i czoło marszczyły się wyrazem tłumionego gniewu. Wpatrzył się we Wszebora, jakby chciał poznać po nim, z czém on przechodził.
— Widzieliście — zawołał — ucztę mi popsuto. Czeladź niesforna, u drzwi nie było straży.
Wszebor milczał.
— Szalona wiedźma stara! — mówił Masław daléj. — Przez litość jéj dano przytułek. Napadają na nią takie chwile, męczą ją duchy, sama niewie wówczas co robi i plecie.
I chodził z głową spuszczoną po izbie.
— Zamknąć ją kazałem dawno!
Burzył się i walczył z sobą widocznie, potém jakby się chciał przemódz, z twarzą na pozór rozpogodzoną, z pod któréj jeszcze widać było wewnętrzne wzruszenie, począł do Wszebora.
— Widzisz! posły do mnie ślą, o przymierze mnie proszą ci którym Bolko nie dał rady! Na ich zawołanie, ruszą mi się w pomoc tysiące, wygnam precz niemców.
Głos mu się urwał nagle, coś innego do myśli nabiegło i wtrącił.
— Gdy zechcę łeb komu kazać uciąć, albo