Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 109.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z was coście się pochrzcili, co inne czasy pamiętacie, pociechy nie będzie.
— A wyż to chrzczeni nie byliście? — zapytał śmiało Wszebor.
Zarumienił się chwilowym gniewem Masław, spojrzał w tył na swoich, czy niesłyszeli co Doliwa powiedział. Ci stali zdala, dojść ich to nie mogło. Zmilczał namyślając się.
— Słuchaj Doliwo — przerywając milczenie i biorąc się w boki odezwał kilka kroków uszedłszy. — Prawda, byłem z tobą na tym psim dworze druhem — chcę ci być dobrym panem, ale głowy pilnuj na karku, bo ona tobie potrzebniejsza niż mnie. Ciebie jednego wezmę, brata nie chcę, nikogo innego — niech ich czerń wytłucze do nogi. Ja sobie władyków moich z kmieci porobię, co mi wdzięczni będą, a obawiać się ich nie potrzebuję. Chcesz mi służyć? wezmę cię.
Wszebor skłonił się, podniósł głowę i w oczy mu spojrzał śmiało.
— Dla czegóżbym ci służyć nie miał, z głodu mrąc i przytułku nie mając? Cóż będzie z bratem?
— Gdzieżeś ty go zostawił? — spytał Masław.
— W lesie, na polanie, dwa dni drogi ztąd, zachorzał.
— Niech go tam wilcy zjedzą! — śmiejąc się i klepiąc po ramieniu Wszebora — odparł nowy kneź — ty u mnie zostaniesz, więcéj ja nikogo znać nie chcę.