Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 090.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ławach, na stołach, pootulani w płaszcze i opończe, niektórzy ledwie nie w kominie samym, na którego skraju kilku spało razem ściśniętych.
— Patrzajcież — rzekł odwracając się gospodarz — patrzajcie a nie winujcie mnie. Zdawna już niemamy nic oprócz trochy solonego mięsiwa, kaszy i mąki. Warzymy z niéj polewkę, aby życie utrzymać.
Ręką na podłogę wskazał.
Potém, że już słowa zbytnie były, mruknął tylko.
— Mieśćcie się sobie gdzie i jako możecie. — Niewiasty do moich zawiodę. Co Bóg da to da!
Leżący na podłodze, stołach i ławach, przebudzeni światłem i głosem, tu i owdzie, przecierając oczy podnosili głowy, przypatrywali się stojącym jeszcze przybyszom. Z kilku kątów odzywały się wołania.
— Lasota! Mszczuj! Wszebór!
Bohdasia Toporczyka chwycił już był syn gospodarza, młody Belina, z którym na dworze królowéj i królewicza byli w drużbie serdecznéj — chwycił go i ściskał wołając.
— Nie wiń nas bracie, nie wiń, a patrz.
Stary Lasota, któremu sił nie starczyło, nie pytając i nie czekając, jak stał, miejsca trochę opatrzywszy, padł między leżących, głową komuś na nogi. Ten się nawet nie ruszył, ległszy starzec dyszeć począł a jęczeć.