Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 089.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ledwie czem było życie utrzymać. Nowi przybysze wpuszczeni w ten tłok, musieli sobie za Beliną drogę torować, wśród tych pokotów, nieraz następując leżącym na ręce i nogi. Belina więc naprawdę mógł tylko ukazać co się u niego działo, aby się uniewinnić, że przybyłych zrazu wpuścić nie chciał.
Przez szopę i drugie wrota, weszli w wewnętrzne podwórze, gdzie stał dworzec. Znaleźli w niém kilka rozbitych namiotów i poklecone z chrustu chiżyny — ale i tu tłok był téż niezmierny, wszystkie kąty zapełnione ludźmi, końmi, bydłem i owcami. Trzody musiano schronić pod szopy a dozorować, aby zgłodniali ludzie, jak to się już trafiało, nocami nie zabijali potajemnie dla odżywienia się.
Tu pod namiotami chroniło się co było przedniejszego z rycerstwa i ziemian. Niewiasty ich z żoną Beliny, dzieci i co słabsze pod dachami mieszkało.
Stary gospodarz z posępną twarzą wwiódł ich naprzód na dół do wielkiéj świetlicy, gdzie za lepszych czasów izba była gościnna i stołowa. — Gmach to był długi, na słupach dębowych oparty, w którym oprócz stołów, ław i ogniska ogromnego kamieniem obłożonego, nic więcéj nie było. Ściany okrywały od góry do dołu porozwieszane odzienie i zbroje tak, że ich nawet widać nie było. Tu téż mostem ludzie leżeli na ziemi, na