Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 086.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bohdaś Toporczyk? Tyś to? — zapytał.
— Jam ci, albo cień mój, bom ledwie żyw — rzekł głowę podnosząc Bohdaś. — Byłbym już umarłym, gdyby nie miłosierdzie tych ludzi.
— Niewiast dwie, Lasota i Toporczyk! — zawołano z góry — więcéj nikogo. Dziej się wola Boża!..
Stało się milczenie, Spytkowa poczęła się przebijać ku wrotom, aż Bohdaś wstał i podstąpił.
— Niewiasty puszczajcie — rzekł — ja nie pójdę bez drugich, zostanę z niemi. Gdyby najmniejszy ze sług za wrotami miał zostać, ja także. Albo wszyscy, albo nikt. Pójdziemy dać gardło Masławowi.
Osłabły Bohdaś tak głos podniósł nagle, że się drudzy postraszyli, życie mu wracało z całym ogniem młodości.
Znów tedy na górze się swarzono i rozprawiano, a wrota stały zaparte. Bohdaś wpadł w gorączkę.
— Puszczajcież niewiasty! — wołał — choć to się należy, aby dzicz ich nie zbezcześciła i nie znęcała się nad niemi. A niechcecie ocalić braci, chrześcian ubogich, żeby z niemi kawałka chleba nie dzielić — kat was porwij! Godniście, aby was dobyto i wyrzezano lub popędzano w niewolę!
Śmiałe te wyrazy nie wywołały odpowiedzi, wszystko zamilkło. Potém jeden się strofujący głos podniósł, a inne zmilczały. Wśród téj ciszy