Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 083.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się horodyszcze, na kopcu dosyć wysokim i mocno obwarowanym. Wały i ostrokoły wysokie, całe je niemal osłaniały, tak, że ledwo gdzieniegdzie z za nich dachy wyglądały.
W dolinie Sobek niedojrzał nigdzie żywéj duszy, nad rzeczułką tylko ślady były świeże jeszcze ogromnego zbiegowiska, wydeptane, wyleżane, wypalone miejscami. Głównie zgasłe, koły przy których konie stawiono, jamy na ogniska pokopane w ziemi, reszty poobalanych szałasów, kupy kości białych zalegały dokoła.
Na gródku téż, do którego Sobek zbliżyć się usiłował, cisza była jakby wszyscy wymarli, ani światła, ani głosu. Dobrze się dopiero wsłuchawszy, po szmerze i chodzie rozpoznał, iż na wałach stróże czuwali i chodzili.
Opatrzywszy jeszcze z któréj strony wrót do wnijścia szukać było potrzeba, powrócił nazad spiesznie posłany, aby natychmiast gromadkę swą prowadzić, póki do koła cicho i bezpiecznie było.
Zaledwie z lasu się wysunęli w dolinę, gdy na gródku posłyszeli nawoływanie, znać ludzie czujni, postrzegłszy ich, zaraz się ruszyć musieli. Sobek, który po nocy jak kot dobrze widział, dostrzegł, iż po nad ostrokołami ludzie wyglądali tu i owdzie. Im się ku gródkowi bardziéj zbliżali, tém ruch silniejszy się stawał. Do wrót wiodła droga stroma, pozawalana umyślnie kamieniami i belkami, w kilku miejscach poprzekopywana;