Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 074.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo gdy Doliwy nie stało, wołała Sobka, obracała się do córki, a rzadko się jéj usta zamykały.
Smutku się znać w ten sposób pozbywała, bo ledwie zamilkła, łzy się jéj puszczały z oczów. Wszebór mało jéj co przerywał, dość było jednego słowa, by daléj popędzić nieustającą powieść.
W przeciągu jednego dnia, on z panią matką tak już był poufale a dobrze, jakby się znali od dawna.
A że w owych czasach w ogóle ludzie szczersi byli, mógł naprowadzić wprędce rozmowę na córkę i chwalić ją począwszy, dał do zrozumienia, że mu do serca przylgnęła.
— A! toć to jeszcze dziecina! niedojrzała a słaba — odparła chmurno Spytkowa — daleko to temu, aby ją mężczyźnie dać. Gołębiami się jéj zabawiać i piosenki śpiewać, pociechy by z niéj nie miał gospodarz, bo rączyny ma słabe. Gdzie! gdzie! daleko do tego!
I głową potrząsała. Nie nalegał Wszebór, rad może będąc, że Spytkowa dziewczęcia łatwo się pozbyć nie ma ochoty.
Mszczujowi szło gorzéj, a no cierpiał.
Nie odpowiadała mu Kasia, dla tego jéj idąc swoje prawił i różnemi baśniami, zabawiał ją jak mógł.
Kiedy niekiedy trochę odsłoniła twarzy, matkę chcąc zobaczyć, chusty poprawić, błyskało wówczas oczko niebieskie, szyjka biała, rumianego