Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 066.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie stawało, w większéj części rzezane były ladajako, nieforemnie z drzewa.
Pieśni pogańskie i swawolne rozlegały się do koła, bo gromady były podpiłe, a ochota wielka.
Sobek stał tak patrząc pośród koni, nie wiedząc czy iść ma daléj, gdy opiły parobczak, który z biczyskiem stada pilnował, przystąpił doń i począł mu się przypatrywać. Nie ulękły stary, plótł daléj wić, wzajem mu téż w oczy zaglądając.
— Pasza zła! — zamruczał, poczynając rozmowę chłopak.
— Ta! dla koni — rzekł Sobek — a dla nas jest jéj podostatkiem. Cóżeś to ty głodny? — zaśmiał się.
— Ja nie! ano mi march szkoda.
— Licho ich nie pobierze. Darmoć one przyszły, bośmy je po dworach zganiali, choćby który i zdechł! Przecie i krukom się coś należy — mówił Sobek spokojnie.
— Na! na! — mruknął parobczak — jużby dosyć téj włóczęgi... Dwór się na okolicę pono i jeden nie ostał, ani klasztór, ani kościolisko, a za chatą tęskno.
— Hę? cóżeś to w niéj zostawił? — pytał Sobek. — dziewczynę?
— A pewnie, jak nie dwie! — odparł parobczak — gołowąs nie jestem, toć mi się należy!
Obrócił się głową ku obozowisku.