Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 051.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowała ani kościołów, ani niewiast; twarz przecie starszéj nie wydawała zbytniéj trwogi. Brwi tylko czarne zbiegły się jéj nad oczyma i dwie marszczki przecięły czoło. Patrzała długo na Mszczuja, badając go oczyma, i czekając aż się odezwie.
— Nie lękajcie się miłościwe panie — rzekł przybywający — myśmy nie napastnicy, sami uchodzim od napaści. Nas tu dwu braci Doliwów, stary Lasota z pod Szrody, i człek ze służby. Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie już i żywéj nie zostało duszy.
Gdy to mówił Mszczuj, nadciągnęli jego towarzysze, którym téż starsza pani przypatrywała się bacznie, a z za niéj kiedy niekiedy, trwożliwie wyglądała ciekawa, kryjąca się za płaszczem, biała twarzyczka dziewczęcia.
Zatrzymali się wszyscy na widok tych niewiast samych jednych śród lasu, bezbronnych, aż litość nad niemi brała. Walczyć z nieszczęściem wszelkiém, męzką jest rzeczą i mężowi przystojną — lecz gdy niewieście bezbronnéj, bezsilnéj przyjdzie tak stanąć nad przepaścią na łasce dziczy, gdy niewiasta w kwiecie wieku, żywota ginie marnie — najtwardsze serce się ściska. Patrzali nadciągający zdjęci litością wielką, nawet Lasota, któremu własna przypomniała się rodzina, oczy otworzył zagasłe i poruszył się na swym koniu.