Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 036.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mało a strachu więcéj nad wszystko. Oprócz wojewody naszego i Żupana, przyciągnęli ludzie ze Szrody, zbiegli się z grodków okolicznych... Było więcéj niż się pomieścić mogło, dusili się w okopach.
Jam przy kościele został — niegodziło mi się go opuszczać.
Włożyłem komżę, stułę i kapę, wziąłem krzyż w ręce, chrześcianie przecie byli choć wrogi.
Bronić się nie myślał nikt — opierać się nie mogliśmy, wysłano starszyznę Prokopa z różczką złotą przeciw nim, z poddaństwem i pokorą.
Nie pomogło czołem bicie. Lud wszystek popędzili w niewolę, miasto zniszczono i złupiono. Sądny był dzień gniewu pańskiego. Mnie na progu kościoła za włosy porwała dzicz, rzuciła na ziemię, tratując nogami. Bóg chciał, by ta kupa, skarbów szukając, padła do zakrystyi i skarbca, a jam się miał czas schronić do grobów i skryć między płyty kamienne, które tam stoją.
Przyszli i tam zbóje — chodzili koło mnie, ocierali się niemal, czekałem tylko chwili, gdy mnie porwą i na śmierć pociągną — Bóg ich zaślepił. Poobalawszy trumny, powywlekawszy trupy, wyszli zostawując mnie. Słyszałem nad głową moją płonący kościół — jak padały belki, jak runął dach, którego krokwie spalone na pół, przez otwarte drzwi grobowe, aż do nóg moich się staczały.