Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 035.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Doliwa podbiegłszy, rękę mu podał i przywiódł ku ogniowi.
Znany to był wszystkim proboszcz miejscowy. Trzy dni już w grobach pod kościółkiem schroniony, uszedłszy oka łupiezców, żył okruszynami chleba i kroplami wody, co po murach ściekała. Zasłyszawszy ludzkie głosy, poznawszy swoich, wydobył się sił ostatkiem z zakątka, w którym się na śmierć gotował.
Z całego mienia, jedno najdroższe ocalił — książkę, którą w rękach trzymał i do piersi ją przyciskał.
Dębiec pospieszył téż na ratunek staremu. — Posadzono go przy ognisku — kołodziéj przyniósł mu wody, Lasota oddał swój chléb zczerstwiały. Ze łzami w oczach ojciec Jan, opatrzności i im dziękował, ale długo, prócz urywanych wyrazów, nic z niego dobyć nie było można. Głos stracił z przerażenia i boleści, nie nad sobą płacząc, ale nad losem kościoła i owieczek.
Po długim spoczynku, gdy go woda i strawa do życia przywróciła, począł, jakby w gorączce mówić, coraz silniejszym głosem.
— Patrzałem na upadek nasz — mówił — a gdybym wiek żył, z oczów mi nie zejdzie widok ten straszny.
Spadli jako burza na nas łupieżcy — za grzechy nasze. Miasto się bronić nie mogło, z okolicy tłumy się zbiegły na gród, rąk było nadto, oręża