Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 233.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziecię Zosi jej powierzyć chciano. Sama jedna, nie zajęta niczem, przyjęłaby je jako dar Boży i pociechę w samotności. Na ten list nie było żadnej odpowiedzi z Konopnicy przez czas tak długi, iż Laura już jej się nie spodziewała, a wypadek ten znacznie się przyczynił do zwiększenia jeszcze jej smutku. Przeszedł rok cały, gdy w maju znowu Laura wstawszy niezbyt rano, bo w nocy usnąć nie mogła, a Basia jej do białego dnia czytała, spojrzała przez okno w ogródki swe na zamkowym dziedzińcu.
Oko jej zwróciło się machinalnie ku nim i uwięzło jak przykute. Ktoby był patrzał na nią, mógł dojrzeć jak rumieniec zwolna dobywał się z pod bladej twarzy, oczy zwilżały, i usta dziwnie drżeć zaczęły. Chwyciła za ramę otwartego okna i stanęła jak wryta.
W istocie widok, który się jej przedstawił był w Borowcach nowym i niespodziewanym. W pośrodku kwiatów na murawie siedziała kilkoletnia dzieweczka w białej sukience, trzymając w ręku pęk narwanych kwiatków. Przed nią schylony mężczyzna blady, posępnej twarzy, z przymuszonym uśmiechem coś się jej zdawał tłómaczyć, a dziecię z uwagą wielkiemi ciemnemi oczyma nań patrzało... Na ustach jego zawisł uśmieszek przerywany niby i mający się kiedyś dokończyć. Rączki tymczasem cisnęły pęczek kwiatów, jakby go bronić chciały... W tym czarno ubranym po podróżnemu mężczyznie Laura poznała Honorego. Snadź przybywszy rano nie chciał jej snu przerywać i zszedł z dziedzińca do znajomego ogródka.
Laura przypatrując się temu obrazkowi nie śmiała zejść, choć pragnęła dziecię zobaczyć... W tej chwili Honory ją postrzegł, porwał małą Lorkę na ręce i pod-