Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 214.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Milcz... jędzo! tupiąc nogą rzekł Poręba... ale milcz...
Starościna usłyszawszy summę zakrzyknęła...
— Dać jej i niech jedzie, odezwał się Poręba, ja ją odprowadzę. Niech pani idzie po pieniądze, ja zostanę, potem na pocztę i będę służył jejmości za granicę.
— Obłąkanym wzrokiem patrzała stara po przytomnych. Po co mi towarzystwo, ja nie potrzebuję przeprowadzania, rzekła, obejdę się bez waszej łaski, mam z sobą mego... narzeczonego.
Rotmistrz parsknął i splunął.
— Ja dla tego muszę asindźkę wywieźć, choćby się narzeczony miał gniewać, bo mogłabyś zostać i jutro przyjść znów wołać pieniędzy, a tego już dosyć...
Dobkowa wyszła, Lassy widząc, że przychodziło do rozwiązania, udobruchała się...
— Ja przecie nic tak wielkiego nie wymagam... poświęciłam się dla niej... poczęła do rotmistrza.
— A kto was o to prosił? zawołał Poręba... at! milczałabyś, dość tego...
Chodził tedy po gabinecie, a Lassy padła na kanapkę...
— Kto innyby asanią sam do sądu oddał i już przez toby z siebie podejrzenie zrzucił... Jabym wolał tak zrobić niż wam zapłacić. Za co? za to, że wasby powiesić warto...
— A ją? a ją? krzyknęła Lassy.
— Milczeć, przerwał rotmistrz, drugi raz ja na siebie wezmę i odstawię cię za kołnierz do kordygardy...
W krótkim przeciągu czasu starościna wróciła zadyszana, na pół nieprzytomna... i rzuciła na kanapkę, na której Lassy siedziała, rulony złota przyniesione... Chciwie poczęła je zagarniać przybyła... licząc oczyma i ważąc na ręku, opychała niemi kieszenie, potem wią-