Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 135.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Basia ją pocałowała.
— Jam trochę do was podobna, rzekła, zatem przystaniem do siebie.
Jeszcze raz podały sobie ręce, Laura musiała powracać do ojca, Tyszko obiecał się na wieczór.
W domu zastała Dobka na naradzie z regentem zamkniętego. Trwała ona jeszcze czas jakiś, a gdy wnijść mogła do p. Salomona, znalazła go zasępionym i widocznie przybitym. Domyślić się mogła łatwo, iż regent przyniósł niedobre wiadomości, nie śmiała o nie pytać, oznajmiła tylko, że znalazła kogoś zaleconego z uczciwości, który się sprawy będzie mógł podjąć, i najlepsze zdaje się dawać nadzieje.
Dobek w milczeniu ręką machnął.
— Jejmość już tu zabiega, rzekł, kara ta boża ściga mnie wszędzie... Daj Boże, byśmy mocniejsi byli nad nią, lecz ja się tego nie spodziewam.
— Zobaczymy, ojcze, odezwała się całując go Laura, bądź tylko dobrej myśli.
— Nie rozpaczam dla siebie, o ciebie mi idzie, odparł Dobek.
Nad wieczór Tyszko przyszedł o naznaczonej godzinie; wprowadziła go Laura do ojca, i zostawiła z nim sam na sam, dla swobodniejszego porozumienia. Ona także miała gościa, którego odprawiła ode drzwi: Georges przyleciał jak opętany i dostał odkosza. Laura śmiała się nie dając widzieć z za okna, gdy wielce zasmucony, odchodził ręce zwiesiwszy.
Dom zajęty przez pana Dobka, należący do nowszych budowli, stał wśród starszego od siebie owocowego ogrodu... Z jednej jego strony przechodziła ulica, z drugiej drożyna, która nazwiska ulicy jeszcze nie