Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 091.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starzy obaj byli wzruszeni mocno. Potrzymawszy medal i popatrzywszy nań, regent oddał go posłanemu.
— Chcecie bym dziś był?
— Jak najrychlej, panie a bracie, rzekł Eljasz... potrzebni nam jesteście, nikogo tu nie mamy, a groźne położenie nasze.
— Sami jesteście?
— Pan mój z córką jedyną.
Rejent pochodził nieco, witany zewsząd krzykiem swojego ptactwa, które w niebogłosy wołało doń o pieszczoty i strawę.
— Tam się coś stało? spytał po cichu regent; powiedz mi bracie co wiesz, abym się zawczasu przygotował... Szukano!
— Wydano, zdradzono i szukano!
— Cóż znaleziono?
— Nic, oprócz tych ksiąg, z któremiśmy się nie taili... bo je pan nasz za pamiątki uważał. Archiwum i kaplica dotąd ocalały, lecz wiele na wszelki wypadek spalić musieliśmy... Dobek nasz uwięziony był.
— Puścili go?
— Nie, wykradziony został i tu zbiegł.
Regent się zadumał.
— Niech się nie pokazuje, rzekł, mnie trudniej będzie uczynić coś niż komu drugiemu, bom na oczach i w podejrzeniu, lecz znajdą się inni.
— Majątek dano w administrację na zniszczenie, rzekł Eljasz, trzebaby i to ratować.
— Komu? spytał regent.
— Niegodziwej kobiecie, za której zdradą i poduszczeniem wszystko się to stało. Dobry nasz pan jeden