Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 212.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogłam! nie mogłam, mój drogi tatku, uciskając rękami serce odparła Laura. Alboż ja nie mogę tak pozostać spokojnie na uboczu?..
— Moja Lorko... trzeba z tego wyjść! przezwycięż się... ja proszę, ja wymagam, ja rozkazuję.
Ten ostatni wyraz wymówił Dobek jakby wyuczony, popatrzał na córkę, która smutnie poglądała nań także...
— Czegoż ojcze kochany chcesz więcej odemnie? rzekła spokojnie: schodzę z oczu, milczę, siedzę w moim kątku... a Bóg widzi, unikam spotkania, sporu, i ustępuję we wszystkiem.
— Bo ty jesteś dobre, kochane dziecko, odezwał się Dobek, i ty wreszcie zrobisz to dla mnie, dla twego ojca, że na jej urodziny pójdziesz do niej, przyniesiesz bukiet, czy co tam chcesz, przemówisz...
Nie dokończył jeszcze, gdy Laura zawołała:
— Nigdy w świecie! tego nie zrobię... za nic! nie mogę! Skalałabym usta kłamstwem... Ojcze! nie wymagaj tego!..
— Ja proszę, ja chcę, ja każę! powtórzył Dobek. Krok ten z twojej strony przyniesie nam spokój, pogodzi was... i wszystkie domowe smutki precz pójdą... Ona dobra jest w gruncie.
Laura z politowaniem się uśmiechnęła...
— Zróbże to dla mnie! mówił Salomon...
— Nie mogę, nawet dla ciebie, surowo odezwała się córka...
— Chcesz, bym w końcu... przerwał Dobek: chcesz bym ja...