Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 154.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gładząc piękne stworzenie. Teraz już spodziewam się, będziemy i my dobrymi przyjaciółmi.
Lorka popatrzała ciekawemi oczyma na swoją faworytę i pięknego chłopaka, który z równem zajęciem przypatrywał się kuzynce...
— Wpadłem tu, rzekł, trochę nie w porę, alem temu niewinien. Ojciec i ja wybieraliśmy się od lat dziesięciu do Borowiec, trzebaż było wypadku, żebym na dzień trafił, w którym gość pono aniby był spodziewany, ani potrzebny. Trudno o kilkadziesiąt mil powracać...
— Dla nas jesteście zawsze gościem bardzo miłym odezwała się Lorka; my żyjemy tak samotni, a z rodziny nie mamy nikogo... Ojciec serdecznie wam rad, za to ręczę... a co do mnie, możecie być pewni....
Spuściła oczy.
— Tylko, dodała po chwili, pamiętajcie zawsze, żeście na poleskiej pustyni. Tu się i nie zabawicie, i nic nie zobaczycie ciekawego... Lasy i lasy, i błota... i cisza... wiekuista... a nas ludzi garsteczka dosyć smutnych...
Wiecie co, rzekła po namyśle, błąkacie się po zamku widzę, będziecie się nudzili, gdybym was bez ceremonji zaprosiła do siebie? może to nie przyzwoicie? ja nic nie wiem.
— Wszakże tak blizcy jesteśmy krewni, podchwycił Honory, prawie jak brat i siostra!
— A! to prawda! odpowiedziała Lorka; więc dla czegóż nie poszedłbyś pan do mnie, dopóki ojciec nie będzie wolniejszy...
To mówiąc i pogładziwszy Munię, która się za nią wyrywała, Lorka poszła przodem ku zamkowi, prowa-