Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 145.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Salomon wzruszony dziwnie tem jakby opatrznościowem przybyciem jedynego może krewnego na świecie... wybiegł aż pod schody. Krewniak, który snadź miał czas się przebrać w miasteczku, cale nie po podróżnemu wyglądał.
Był to piękny młodzieniec, słusznego wzrostu, brunet, w wytwornym stroju, wyświeżony bez pstrocizny i błyskotek. Suknie na nim leżały jak ulane, postawa była męzka i zręczna. Czarny wąsik podkręcony do góry, różowe śmiejące się usta, wyniosłe czoło, nos rzymski suchy i drobny, piękny owal twarzy składały się na fizjonomję szlachetną i miłą. Wyraz twarzy był nieco figlarny... wesołość młodzieńcza grała na niej...
— Honory Dobek Cholewa Konopański! do usług... szanownego kuzyna... a jeśli tablice genealogiczne nie mylą — od stryjecznych stryjecznych — stryjaszka!
Rzucił się na szyję panu Salomonowi.
— O sto mil umyślniem się przywlókł, żeby raz familję poznać!
— Bóg ci zapłać... trafiłeś na taką chwilę...
— Cóż? wesele słyszę? stryj się żeni? a to śliczna rzecz, jak Bóg miły... jużcić nie będę zawalidrogą.
— Chodź! chodź! mój miły... z pewnem rozczuleniem rzekł Salomon; nic dziwuj się niczemu... a bądź mi dobrym druhem...
Pobrawszy się tak za ręce... weszli do parlatorjum...
Chłopak wszędzie i zawsze byłby się nie dał pominąć ludzkim oczom, a w tej chwili zjawiający się niespodzianie z tą postawą rycerską, pięknością, weselem w twarzy, młodzieńczą butą i uśmiechem... obudzał ciekawość i trwogę. Było w tym przyjeździe coś istotnie niesłychanego, cudownego prawie, i nie dziw, że