Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 141.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bym też i psa nie był wart, gdybym nie przyjechał... I o to mnie masz... oto mnie masz...
Słuchał Dobek, lecz żeby się gościem zbytnie uradował, trudno było z jego twarzy wnosić; nadrabiał miną, krzywił się, a Poręba mógł to sobie uśmiechem tłómaczyć. Uściskali się serdecznie, rotmistrz siadł i przymówił się do wódki, bo słyszał, że w Borowcach starka była przedziwna. Kazano podać śniadanie. Po niem poszedł gość do kuzynki, gdzie już sobie do obiadu przesiedział na poufałej rozmowie.
Ciekawych mógłby się dowiedzieć rzeczy, ktoby jej tam podsłuchał, ale nikogo nie było, wdowa się wcześnie zabezpieczyła, sadzając u drugich drzwi sługę na straży.
Obiad miał być wcześniej, bo zaraz po nim następował obrząd weselny, mający się odbyć w parlatorjum. Tu już nawet przez ks. Żagla przysłane lichtarze, agenda, obrusy, krzyż, leżały wcześnie gotowe. Na obiad też po raz pierwszy od dawna księdza kanonika proszono...
W chwili, gdy już podawano do stołu, Laura czarno ubrana cała, cudnie piękna, dumna, z oschłemi już lecz zaczerwienionemi powiekami, weszła do panny Henau.
— Ja nie idę na obiad....
— Dziecię moje, są obcy, jest ksiądz... Prędzej się to wytłómaczy, gdy na ślubie nie będziesz, ale na obiad wyjdź proszę... Ojcu uczynisz przykrość.
— A ta, której ja doznam, nic nie znaczy? odpowiedziała cicho Laura.
Po namyśle jednak rzekła:
— Co mi tam, wyjdę...