Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 098.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

huknę: Tatku! dobra noc... a ty mi, proszęż cię, odpowiedz: Dobra noc... Zgoda?
Pan Salomon ruszył ramionami...
— At, o tych tam lochach nie paplałabyś, z tego się niedorzeczne tylko rodzą baśni... proszę cię...
Lorka natychmiast umilkła, pocałowała ojca i wesołym kroczkiem podparta w boki poczęła znowu się przechadzać po pokoju...
Cała ta z nią rozmowa poruszyła Dobka i odjęła mu tę odrobinę wesołości, którą był z razu przy niej odzyskał... Spoglądała na niego córka napróżno, badając czy się nie rozchmurzy; wreszcie coś zobaczywszy z okna, zawinęła się nagle i pobiegła jak strzała...
Pozostawszy sam, rozmyślał stary. Ojcowskie wyrazy wracały mu na pamięć ciągle, a obok nich śmieszek wesołej wdówki i figlarne jej spojrzenia...
— Nie koniecznież dla tego się mam zaraz żenić, że tam dwa razy będę? rzekł w sobie. Albo to mi świeżego powietrza przy niej zaczerpnąć nie wolno?.. Mój Boże! Życie spędziłem jak pustelnik... trochę weselszej myśli ma mi być wzbroniono!
Ruszył ramionami.
— Aron powiada, że rotmistrz... ale Żyd bredzi! Przyjaciel jej matki, sama mi to mówiła — krewny... zaraz ludzkie języki oszczerstwo uplotą... Stare, nudne Żydzisko...
Pan Dobek począł myśleć a myśleć, i w końcu wpadł na postanowienie utorowania sobie drogi na prost przez rzekę do Smołochowa. Do uczynienia tego tak, aby nikt we dworze o tem nie wiedział, posługiwała ta okoliczność, że ludzie do milczenia i ślepego spełniania rozkazów byli nawykli. Któżby go miał szpiegować