Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 093.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziemi wyklęczane dwa doły, wytarte dwóch dłoni na aksamicie znaki wskazywały miejsce rozmyślań i pokuty...
Starzec doszedłszy do trumny, padł na kolana, dłonie oparł na niej, głowę przyłożył do desek i po chwili cicho rzekł synowi:
— Idź! idź... dosyć dla ciebie... idź z Bogiem!
Głos, którym to wymówił, był tak słaby, że tylko w pośród ciszy grobowej Dobek mógł go pochwycić... przystąpił do ojca, aby mu dłoń pocałować... stary nie drgnął, nie powiedział już słowa, zatopił się we wspomnieniach...
Poczekawszy chwilę, Salomon cofnął się przez groby i drogą którą przyszedł do izby ojcowskiej. Tu opatrzył pułki czy mu czego nie brakło, odemknął szafę, wsunął do niej co przyniósł w kieszeniach, i począł wracać zamykając drzwi za sobą.
Wszedł znowu do skarbczyka... po którym wzdłuż i wszersz odbył małą przechadzkę, spróbował wiek swoich kufrów i zamknąwszy przedostatnie drzwi, po schodach dostał się do swej sypialni... Zgaszoną latarkę powiesił na miejscu, wzięty worek złota wsunął do szuflady i zamykając za sobą, powrócił wreszcie do jasnej swej izdebki, której drzwi odryglował.
Pomimo oswojenia z temi widokami, z mową ojca, którą słyszał codziennie, dzisiejsze z nim widzenie uczyniło na Dobku wrażenie silne. Siadł zadumany w krześle. Jeszcze przed oczyma jego suwały się mary trumien i szkieletów, gdy już promienny dzień przynosił mu inne obrazy... w mrokach wyobraźni nikły grobowe, wstawały jakby we mgłach poranka wy-