Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 047.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piękność pani Noskowej, nie mogła miłego na żółtej i wyschłej cioci uczynić wrazenia, a wzajemnie panna Fryderyka nie podobała się wdowie... Jednakże z uśmiechem obie zwróciły się ku sobie, którego ani jedna ani druga za dobrą monetę nie brały. Noskowa nie wiedząc spełna jaką rolę i wpływ w domu mogła mieć Fryderyka, musiała być grzeczna i nadskakująca... tamta pozostała zimną.
Dobek tymczasem mógł nieco odetchnąć, zebrać myśli i obrachować się z tem co uczynił. W ogóle postępowanie własne nie podobało mu się: czuł, że popełnił nierozwagę, że winien był się wytłomaczyć, bronić i od opieki wymówić... Któż wie jak daleko przyjęcie na siebie tych obowiązków zaprowadzić go mogło? Niewiasta była śmiała, narzucająca się... a gdy taką się okazywała przy pierwszem spotkaniu, cóż mogło być potem? Przerażały go owe spojrzenia, urok głosu... piękność, sieroctwo... wszystko... Ogarnęła go trwoga dziwna... Lecz jakże się było cofnąć? Rozmyślał tak stojąc w oknie, a panna Fryderyka rozmawiała o czemś obojętnem z Noskową, gdy usłyszał jakby ku sobie wymierzony głos.
— Łaskawy mój opiekunie, odezwała się wdowa zwracając w istocie ku niemu, bo ja już tak pana mego nazywam od chwili, gdyś mi protekcję swą przyrzec raczył: kiedyż będę miała szczęście widzieć go u mnie w Smołochowie.
Dobek oniemiał na chwilę...
— Moja mościa dobrodziejko, rzekł po namyśle: sądzę, że dopiero gdy Sapieżyńscy zjadą, lub ktoś z rodziny pani... a potrzeba się okaże... mojej rady... i pani mnie zechcesz wezwać...