Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 041.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chusteczką zakryła znów oczy i choć wcale nie płakała, jęknęła ślicznie, niby gwałtownie łzy wstrzymując, czem pan Salomon uczuł się do głębi przejętym.
— Moja mościa dobrodziejko, przerwał cicho, oczy dla ostrożności ciągle trzymając spuszczone: niech się pani ukoi, Pan Bóg łaskaw...
— A! chyba mi on w panu zeszle anioła opiekuna! dodała wdowa...
Oczy trochę potarte i zarumienione zwróciła na starego, usiłując wzrok jego spotkać; trzymał się wszakże na ostrożności... co ją nieco zniecierpliwiło.
— Już wielką z siebie dla nieboszczyka Szczepana uczyniłam ofiarę, mówiła dalej: opuszczając miasto, do którego od dzieciństwa nawykłam, a przenosząc się z nim na tę pustynię... lecz to niczem jeszcze w obec mojego dzisiejszego położenia... Wśród ludzi nieprzyjaznych... niechętnych... ja sama, nieudolna, kobieta słaba... Od śmierci mojego męża, ani wiem co się nawet u mnie dzieje... Gospodarstwo... fabryki: wszystko na łasce bożej...
— Przecież officjalistów pani masz? rzekł Dobek nieśmiało podnosząc oczy, które napotkawszy wzrok pani Noskowej, natychmiast wlepił w ziemię.
— Czyż pan dobrodziej nie wiesz czem są oficjaliści, gdy nad niemi pańskiego oka niema? zawołała tęskno kobieta...
— Więc i gospodarstwo?... począł Salomon... ale siły nie miał dokończyć.
— Gdybyś pan dobrodziej znalazł jaki wolny dzionek, a jako mój opiekun, przybył chociaż spojrzeć na tę wdowią mizerję, jakżebym mu wdzięczną była! A! panie...