Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 225.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Król był proszony na wiejski skromny podwieczorek, na którym oprócz niego miały być tylko osoby do familii należące lub niedające się pominąć, wybór wyższego towarzystwa. Nic nie miało zwiastować ani osłabiać wrażenia, jakie teatr powinien był sprawić.
Wieczorem powozy dworskie z Łazienek przywiozły króla na Powązki. Herbata i owoce czekały nań pod wielkim tureckim namiotem zdobytym na wezyrze w ostatniej wojnie Rossji z Osmanlisami. Król był w owym miłym humorze, w jakim zawsze prawie ukazywał się publicznie, i który stanowił jedną z cech jego charakteru. W najcięższych do przebycia chwilach nawet, umiał wymódz na sobie uśmiech, dla najnieprzyjaźniejszych był uprzejmym, dla wszystkich grzecznym, a w dobranem towarzystwie, jak go Coxe zowie, najdoskonalszym gentlemanen swego wieku. Oprócz książąt, gospodarzy i kilku osób do familii należących, z królem przybyło dwóch szambelanów, książę Stanisław synowiec jego i kilka osób ze dworu. Mrok zaczynał padać i rozmowa ożywiała się coraz, gdy mostek rzucony na kanale oświecono lampami, a te odbite w wodzie, wydały się o mroku jakby wieńcem zawieszonym w powietrzu. Ten rodzaj illuminacji często się powtarzał dla gości przybywających do Powązek. Był on zwykle znakiem do przechadzki po ogrodzie, w którym się zawsze znajdowała ukryta muzyka lub jakieś zręcznie obmyślane widowisko.
I tym razem księżna wstała, podając rękę królowi, który z chęcią zgodził się na miłą po parku przechadzkę. Rozmowa już od pół godziny toczyła się o teatrze.
Król wzdychał, mówiąc o nim.