Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 147.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go nie doścignie, piastowała wzór ten w sobie, szła do niedoścignionego...
W pierwszych wierszach drżał głos nieśmiały, brakło tchu w piersi, duch nie wstąpił w nią jeszcze, lecz wprędce wyrazy, które głosiła oddziaływać zaczęły na nią samą, potężniały dźwięki, rozpłomieniała się pierś, odwaga wracała, a Laura doszła do tego uniesienia, w którem artysta zapomina, że nim jest, wciela się w prototyp, nie widzi słuchaczów... żyje jak salamandra płomieniem... i podnosi słowo nawet genjalne do siły, której nie miało. Słowo to, które leżało martwe i ostygłe, zieleni się, żyje, pali, roznieca płomienie; duch nadaje mu znaczenie, barwę, siłę nową. Czyni je zrozumiałem a pojętnem, z ciemnego, z umarłego nieśmiertelnem... W taką nową suknię młodzieńczy zapał Laury umiał przyodziać wyrazy poety, czyniąc z nich przez ducha rzecz inną i potężniejszą, niż była na zbutwiałej karcie księgi. Na chwilę ona sama uczuła w sobie ogień święty natchnienia, odwagę, jaką on daje, podniosła się, panowała... wiedziała, że słuchaczów ciągnie za sobą... Lecz wstyd jakiś razem zaczynał uciskać i trwożyć... przerwała nagle, padając na krzesło wysilona.
Krótka ta chwila była dla niej tryumfem... z razu wszyscy jeszcze byli pod urokiem i jakby oniemieli z podziwu... potem kasztelanowa podniosła się i zawołała:
— A! cóż za talent cudowny!...
Bogusławski złożył ręce przed nią.
— Któż był mistrzem! kto... pana uczył? gdzieś tego nabył?
— Ja? odezwała się Laura zawstydzona, uczyło