Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idziemy na przechadzkę...
Stara zerwała się lecąc do zwierciadła... aby poprawić włosy i strój, o który była bardzo troskliwa.
— Ubierajże się, moja Lauro!
— Ja, jestem ubrana! rzekła, kapelusik męzki kładnąc Laura.
— Jakto! po męzku?
— A tak! daję pani rękę i idziemy.
Lassy stanęła zdumiona.
— Wieczorem śmielsza będę...
— Ale na cóż ci się to przydało? spytała...
— Jestem swobodniejsza, nikt na mnie zważać nie będzie... Dawniej, dodała, nie miałam wprawy, chodziłam źle, obracałam się niezgrabnie; teraz ręczę, że mnie nikt nie pozna.
— A — a Georges?
— Niekoniecznie go spotkamy, a spotkawszy pozbędziemy.
Lassy zawahała się, lecz wieczór był piękny, w zamknięciu nudno bardzo, oryginalność ją nęciła – podała rękę Laurze i wyszły...
Nowo kreowany kawaler, choć ubrany nadzwyczaj skromnie, wydawał się bardzo przystojnym i we dnie byłby może aż za nadto zwracał oczy. Pomimo spóźnionej pory, Saski ogród ludźmi się roił. Ledwie weszły, Laurę porwała trwoga na widok tłumu wesołego, który ich do koła otoczył i ścisnął. Przytem Lassy miała dawnych znajomości do zbytku... kłaniano się jej i witano wesoło ze wszystkich stron. Miała przywilej rozśmieszania swą figurką, pretensjami do piękności i dowcipu. Młody i przystojny mężczyzna, podający jej rękę, już przez to, że tak wielką z siebie czynił ofia-