Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 238.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Warga nie dokończył. Luboń ze swemi poglądali po sobie nie mówiąc nic.
— Po cóż nas i wołać było? — odezwał się gniewnie Wojsław — nie mamy tu czego słuchać. Że cierpieć trzeba, tośmy wiedzieli i bez was...
Uśmiechnął się Warga.
— Jeszcze my się bojemy stracha, co nie przyszedł... nie trzebaż go uprzedzać, zobaczemy, gdy on się zjawi... zobaczemy. A zebrać się i radzić było trzeba, bo niech tu dziś wiedzą, że groza idzie i od zimy nagotują kożuchy... Po tośmy się zeszli...
Usiadł stary na swoim kamieniu, a inni mruczeniem dawali poznać, że z nim trzymali.
W tém Czarny Buran podniósł rękę i rzekł.
— Ja jedno powiem... O kim wiadomo nam, że chrześcianinem jest, choć tajnie... zabić go... pójdzie groza po drugich... Niech jeden ginie, aby my nie poginęli wszyscy...
— Dwory im podpalić! — dodał inny — Dobrosława naprzód...
— A Ligoń? i ten nie lepszy...
— A Zreba?..
Inni wymieniać poczęli różne nazwiska. Warga się nie przeciwił i milczał.
— Czyńcie z tém jak chcecie! — dodał obojętnie.
Niektórzy starcy uśmiechali się już jakby im