Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 225.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szmer cichy zdawał się potwierdzać te słowa.
— A nie także samo było w Czechach, gdy ratując się, wiarę nową przyjmowali? — rzekł Mieszko. — Dziś przecie już nie czuć i nie widać tam, aby się kto burzył i opierał. Ludowi po lasach zostawić trzeba czas, a starszym poczynać, od nich poszło tam coraz głębiéj, i...
Spojrzał Mieszko po starszyznie zasępionéj mocno i posmutniałéj.
— Nikomu, dodał zmieniając mowę, nie wesoło się ze skóry odzierać, rozstawać z tém, co ojcom i dziadom służyło, ale nóż na gardle mamy. Niemcy coraz głębiéj idą i zawojują nasze ziemie. Od ujścia Łaby po Odrę, wszystkoć to nasze, codzień kawałek wydrą nam, jakby żywego mięsa, damyż sobie najlepsze ziemie i lud zabierać? Po dobréj woli nie poddali się Lutyki, Obodryty, Wilki, Pomorcy, to im chramy popalono i połamano i poszli w niewolę.
— Bić się trzeba! bić się, wtrącił Laskonogi, bić dzień i noc, napadać i mścić.
— Siła stokroć od naszéj większa, nie zmożemy ich — przerwał Mieszko — a i swoi z niemi idą. Co począć?
Na to pytanie długo nie było odpowiedzi, Jaksa Biały który dotąd milczał, ruszył się, po nad głowę rękę podnosząc.
— Siedzę od serbskiéj granicy — odezwał się — patrzę na niemieckie roboty, zdrajcą nie byłem