Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 176.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie już wszystkie razem ile ich jest niewiasty zobojętniały — rzekł — patrzę na nie, jak na wodę kozioł, gdy się napije.
Mieszko w téj chwili spoglądał na Dubrawkę, która mu się bardzo jawnie wdzięczyła.
— Wam się ożenić potrzeba z chrześcianką — dodał Bolko — najlepiéj ona i wiary nauczy i zachęci do niéj.
Mieszko spojrzał w oczy staremu, trzymali kubki w ręku. Któż wie, może Dobrosław potajemnym był swatem.
— Dajcie mi córkę! — odezwał się Mieszko — śmiejąc się — wezmę ją.
Zmarszczył się trochę stary.
— Nie radbym ją dać mimo jéj woli, a gdyby chciała, któż wie? Jest tam u was ich kilka, teć by trzeba precz wygnać chyba.
— Nie będzie mi ich żal — rzekł Mieszko.
Zamilkli nieco, kneź czeski nie opierał się, Mieszko otuchy nabrał. Tymczasem kubki się napełniały i gwar podnosił wesoły.
Młodzież mówiła o łowach i wojnie, o strzelaniu i o koniach, wyzywając się i przechwalając. — Czesi polanów na próbę jutrzejszą powoływali, Stogniew ze swemi nie wzdragał się.
Biesiada przeciągała się długo, ale już o swatach mowy nie było. Rzucone słowa zdawały się