Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 138.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czarne oczy knezia, pałające ogniem niespokojnym, nagliły Dobrosława do jak najspieszniejszéj odpowiedzi. A człek, co miał tak niecierpliwie oczekiwane przynieść wiadomości, był powolny, rozmyślny i ważący mowę swą a wyraz każdy; niepewny siebie, jeśli nie bojaźliwy, to do zbytku rozważny. Zbierał więc myśli, gdy Mieszko posądzający go, że się ociągał tak, bo nic mu dobrego nie przynosił, płonął już gniewem przedwczesnym. Pierwsza myśl, jaka mu się nastręczyła, była, że Bolesław teraz gorliwy chrześcianin, mógł mu tak wzgardliwie odpowiedzieć, jak Świętopełk Morawski ochrzczony poganinowi Borzywojowi, przybyłemu doń w gościnę, gdy do stołu zasiąść mieli.
— Niegodzieneś siąść przy mnie... ze psami usiądź i jedz na ziemi...
Spostrzegłszy Dobrosław ognistą twarz pana, strwożył się wielce.
— Miłościwy panie, pozwólcie mi powiedzieć jako umiem, to com widział i co słyszałem, złego nie przynoszę nic, ani słowa wzgardy, ani niechęci, owszem pokój, zgodę i przyjaźń od knezia Bolesława...
Twarz Mieszka się rozchmurzyła, odetchnął.
— Strasznyż ten Bolko Luty, ten zwierz okrutny?.. — zapytał.
— Czasy te minęły, gdy Bolko był tak okrutnym — mówił Dobrosław. — Ze śmiercią i ucieczką