Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 017.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O! udałoż się w lesie, udało — zawołała — całyśmy dzień prześpiewały w chłodzie, za grzybami chodząc i jagodami. Wszystkiego pełno... choć garściami garnąć... posucha w cieniu nic nie zwarzyła... Ptaszki nam śpiewały, a my im... i dzionek, babusiu, zszedł jak błyskawica...
— A jam tu go ledwie do końca doprzędła — rzekła złamanym z zaschłego gardła głosem stara.
— A ojciec?.. — zapytało dziewczę — nie ma ojca?
— Ojciec do knezia jechać musiał... ale na noc powróci z Poznania... Niewielka to droga, a nocować tam nie ma po co... tylko go nie widać!..
Gdy tak gwarzyły i mówiąc się zwracały do dworu, dziewczęta z kobiałkami wyprzedzać ją zaczęły i śmiejąc się a swawoląc, do drzwi pędzić. Z drugiéj strony od podwórza szli przeciw nim zaglądając parobcy, którzy z pola powracali, lecz zoczywszy ich całe to dziewcząt stadko, pobiegło się ukryć po komorach i głosy tylko młode słychać było. Staruchę prowadziła zwolna dziewczyna, przymilając się do niéj, a ta ją po twarzy ręką zmarszczoną gładziła.
U studni pośrodku podwórka ruch był wielki i wiadrom nie dawano spoczynku, czerpiąc chłodną wodę czystą, napawając się nią z rozkoszą.
Bydło tymczasem samo szło do swoich szop otwartych na spoczynek, a pastuszki i parobcy około koryta stojąc głośno śmieli się tak, jak to