Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 014.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Twarz jéj opaloną, z pomarszczoną i posieczoną skórą, żółtą, pargaminową, mech starości pokrywał na policzkach i brodzie, oczu głęboko zapadłych dostrzedz prawie nie było można, z pod nawisłych powiek i brwi zarosłych bujno. Trzymała kądziel, ciągnęła nić bezmyślnie, zwolna i zatopiona w dumach jakichś, przędła nie przestając. Niekiedy palce przykładała do ust, aby je zwilżyć i nić ciągnęła znowu, cienką, równą, gładką, choć bezsilne palce opierać się pracy zdawały.
Czasem wśród tego snucia zatrzymała się nagle, jakby jéj sił nie stało, potém przypomniawszy sobie kądziel, z pośpiechem znowu do niéj powracała. Ubogo ubrana była starucha, nie mając na sobie nic oprócz płótna, a na nogach lipowych kurpi nowych, które je opasywały. Zapaska wełniana była ciemnéj barwy, na szyi nawet żadnego sznurka i ozdoby widać nie było. Niewiasta długie już lata na świecie przeżyć musiała, jednak trzymała się jeszcze i nasłuchiwanie najmniejszego szelestu przekonywało, że ucho miała czułe.
Wśród ciszy psy, co nieopodal od staruszki leżały, popodnosiły głowy i jeden z nich rozpatrując się, niespokojnie zamruczał, jakby drugim dawał hasło. Wnet i reszta pozrywała się na nogi, wietrzyć poczęły, lecz stały niepewne... nic słychać i nic widać nie było. Pokładły się znowu, ale głowy podniesione czyhały na szelest najmniejszy.