Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 190.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ustąpić! — zawołał — rozkaz knezia, idźcie ztąd, nie macie tu nic już do roboty.
Starcy ze spuszczonemi głowy, nie odezwali się z żadną odpowiedzią. Ten, co ich chciał wygnać ztąd, poczekawszy nieco, zniecierpliwiony jednego z nich za ramię chwycił i szarpnął. Dziad się pochylił, starał oprzéć, obalił, podniósł i siadł znowu. Łajanie, groźby, nie pomagało nic. Musiał wyjść i ludzi zawołać, którzy do starych się zbliżywszy, gdy inaczéj wyprzeć ich ztąd nie było podobna, musieli za bary pochwycić i mimo oporu wyrzucić za drzwi kontyny. Lecz zaledwie wypchnięci, oba wrócili i pokładali się przy posągu. Wyciągnięto ich raz jeszcze i związanych zaprowadzono gdzieś za dworzec. Na wałach jak mur stali ludzie milczący, patrzali mimo ciemnéj nocy i ktoby był usłyszeć mógł głosy, co z tamtąd płynąc, z wrzawą biesiadną się mięszały, rozeznałby w nich jęki i płacze, ale ciche i stłumione...
Co się działo wewnątrz kontyny, nie widział nikt, wynoszono z niéj, wytaczano, zabierano sprzętu resztę. Słychać było jak się darły zasłony i słupy nagie stanęły, a na przestrzał pod dachem, szopa pusta. W tém głuche uderzenia siekier słyszeć się dały, a każde z nich odezwało się w sercach tych, co tam na wałach stali. I biły siekiery długo, podrębywały do koła, a na niebie czarny dach chramu zdało się zadrżał, chylił, chwiał —