Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 097.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeciwić nie było sposobu... Z twarzy mu patrzało, że choć śmiał się, ale żelazną miał wolę...
— Nie zlękniecież się zostać tu wśród nas pogan, saméj? — dodał Mieszko. Dubrawka, choć może w istocie czuła trwogę, okazać się jéj wstydziła. Męzka jéj dusza brzydziła się nią.
— Z wami przecież zostanę — obawiać się nie mam czego...
Mieszko się jéj dziękczynnie uśmiechnął.
— Ja, rzekł, znajdę duchownych, wyszukam ludzi — godzinę naznaczę, a gdy ta przyjdzie i powiem, że chrzest muszą przyjmować — przyjmą... Kto się oprze — zginie. Lecz nim się to stanie, mój dwór i moje wojsko, mojém być musi, aby mi naród nie był groźnym... W jednym dniu odmieni się twarz téj ziemi... a no, dzień ten ja jeden wiem...
Miłościwa moja — ja sam poganinem jeszcze jestem... nawróćcie wprzódy mnie i nauczcie... słucham was często i nie rozumiem. Co u nas cnotą było, u was jest występkiem; co u was się zowie pięknem, nam się wydawało złem.
Ruszył ramionami.
— Mięsa mi zakazują jeść... a zkądże ja wezmę siłę?
Zemsta zbroniona, a któż się mnie będzie lękał?
Dubrawka słuchała go... i zwolna może przekonała się, że to nawrócenie, które się jéj tak