Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 055.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wigman — iż ja niewiele z tego wszystkiego rozumiem.
Zgorszono się tém powiedzeniem wielce, ale krewniakowi cesarskiemu zmilczano.
Już téż i on i Gozbert, zmęczeni tą rozmową i kuflami, ziewali, wyciągali się i szukali innego przedmiotu, a że nieszpornego nabożeństwa nadchodziła godzina, starszy z kapłanów wstał, prosząc, aby ich do zamkowéj prowadzono kaplicy.
Syn grafa Gozberta Dodo, ze ściany wziąwszy klucze, począł iść wiodąc ich za sobą.
Włast téż im towarzyszył. Zeszli z pierwszego piętra znowu w podwórze zamkowe i aż do końca jego pod stołb się dostawszy, tu gdy drzwi mocne dębowe Dodo otworzył, znaleźli się w niskiéj i ciemnéj izdebce za kaplicę służącéj. Jedno okno oświecało ją z głębi, naprzeciw którego ołtarz stał skromny, a przy ścianach ławy i siedzenia dębowe. Taż sama prostota jak w mieszkaniu, panowała w domku Bożym, który świeczniki miał drewniane tylko i wszystek niemal sprzęt takiż. Chrystus téż podobny wiszący na krzyżu, okryty koszulką, z włosami na głowie, ścianę jednę zajmował. Najstarszy z duchownych rozpoczął nieszpory, a inni mu wszyscy odpowiadali. Nabożeństwu temu jednak z zamkowéj gawiedzi nikt nie był przytomnym, nawet młody graf Dodo do ojca powrócił.
Już słońce było nad zachodem, gdy wszyscy