Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Kunigas 170.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jerzy stał przed nim.
Bernardowi podniesiona już nań ręka zadrżała, stanął. Chłopak czas miał się cofnąć. Zobaczył go także, i mieczyk, wymierzony już w pierś jego, zawisł w powietrzu.
Oba nie wydali okrzyku nawet. Bernard, oprzytomniawszy nieco, drugą ręką usiłował pochwycić chłopca, który mu się wywinął zręcznie. Należało krzyknąć na straże i ująć zuchwałego, który ważył się wtargnąć do obozu; uczucie jakieś litości na ustach Bernarda wstrzymywało głos. Jerzy stał, gotując się do ucieczki.
Bernard namyślił się rychło.
— Szalony! — zawołał stłumionym głosem — szalony! życie ci nie miłe.
Kunigas o krok się cofnął.
— Ja wam wasze darowałem — odparł cicho — nie godźcież na moje.
To mówiąc, posunął się kilka kroków w mroki, padł na ziemię, i goniący za nim Krzyżak, przyskoczywszy w to miejsce, gdzie się go schwycić spodziewał, już nie znalazł. Kilka wielkich kamieni na niém leżało. W dali szelest dał się słyszéć, jakby nadchodzących ostrożnie ludzi.
Bernard chwilę jeszcze stał niepewny, wahając się, co pocznie; litość wstrzymywała go, lecz w końcu na straże wołać począł.
Krzyk jego donośny, wśród ciszy nocnéj rozlegając się, cały obóz poruszył. Na czarnych ścianach milczącego grodu przebiegło kilka światełek.
Z namiotów wybiegali napół odziani, rozespani, wylękli bracia; knechty chwytali za oręż; uśpione wprzód straże kręciły się, biegały po-pod wałami. Nikt z razu przyczyny tego postrachu odgadnąć nie mógł; lecz trwoga ogarnęła jednych, gniew innych, gdyż przypuścić nie mogli, ażeby im coś od Litwy zagrażać miało.
Ponieważ popłoch się wszczął od téj strony, gdzie był namiot Bernarda i towarzyszów jego, zbiegli się tu od Marszałka posłani dopytywać, co było jego powodem?
Ukazanie się i zniknięcie chłopca było tak dziwném, że Krzyżak po namyśle sam poszedł do Marszałka, którego zastał na łożu, na pół ubranego, rozmarzonego snem po szlaftrunku i rozjątrzonego na ludzi, którym się coś przywidziało.
— Potrzeba ukarać głupca, co téj wrzawy narobił! — wołał Marszałek.
— Wrzawy narobiłem ja — odrzekł Bernard.
— Wy? to być nie może! z jakiego powodu?
— Obcy człek z mieczem w ręku wtargnął, a raczéj wkraść się usiłował do mojego namiotu — począł Bernard.
— Śniło się wam?
— Miałem go prawie w ręku.
Marszałek się przeżegnał.
— To jakiś knecht pijany! — zawołał.